29 mar 2014

Szwy, miłość i potwór, czyli Frankenstein z Benedictem.


W zeszły czwartek, ten czwartek, ten w tym tygodniu, byłam w kinie. Albo w teatrze, zależy dla kogo. Bo to była relacja z teatru w kinie. (I tu był ten dylemat - czy jeść czy nie jeść, bo to ani kino, ani teatr, ale uznałam, że jeść zawsze jest dobrze). Chciałam też iść na Noego, ale nie wiem czy pójdę, czy nie, zobaczymy.
  Frankensteina zna chyba każdy, więc nie muszę tłumaczyć o czym on jest. Tylko ten początek. Nie wspomnę o tym, że według mnie było troszeczkę za głośno, szczególnie w tej pierwszej chwili, myślałam że mi oczy wylecą. Ale później się człowiek przyzwyczaja, więc jest OK. I nie bardzo rozumiałam początek. Wyszedł z naciągniętego materiału (nie wiem jak to nazwać), tak jakby skóry w bębenku, tylko... bez bębenka. I się wiercił, kręcił, tymi rączkami tak śmiesznie machał (nie dosłownie!) i się wydostał. Później już było gładko i fajnie, może dużo tu pomogła wprost fenomenalna gra Pana Cumberbatcha, ( już widzę tą zazdrość ), którego głos po prostu powala, a w dodatku był rudy. Skojarzył mi się z Van Goghiem z odcinka Doctora, ale to pewnie przez moje małe urojenia, które wiążą się z tym, że wypatruję na niebie budkę telefoniczną. Ogółem, według mnie oczywiście, było bardzo dobrze, i wcale nie brutalnie.
  Tak, zupełnie oddzielnie od tematu, czy wy też zauważyliście, że pełno jest wokół masek gazowych? Pewnie nie...
Przyznam, że trochę mnie na początku przeraził widok Johnego Lee Millera jako potwora i te jego wszy na głowie, poza tym sprawdził się bardzo dobrze. W roli Stworzenia, tak mówiąc.

Całuję. Pa pa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz